Prowadzący: Karol Poznański [KP]
Gość: Jędrzej Stępień [JS]
[KP] Czego potrzebujemy, żeby nauczyć się języka obcego? Czy potrzebujemy nauczyciela i klasy na żywo, koleżanek i kolegów obok nas, żeby nas wspierali? Czy może zupełnie wystarczą narzędzia online, dostępne w tej chwili bardzo szeroko i w bardzo dużej części bezpłatnie?
Kiedy uważamy, że znamy język obcy? Czy wtedy, kiedy po prostu potrafimy się z kimś skomunikować, czy może wtedy, kiedy potrafimy wyrazić w nim jakieś bardziej skomplikowane koncepty? O tym i o wielu innych rzeczach będę rozmawiał dzisiaj w „Zwykłych historiach” z niezwykłym gościem: Jędrkiem Stępniem, właścicielem Studia Mentals, człowiekiem, który prowadził kiedyś szkołę na żywo, a teraz z różnych powodów prowadzi szkołę online. I o tym i o wielu innych tematach będziemy za chwilę rozmawiać. Zapraszam.
Gościem „Zwykłych historii” jest pan Jędrzej Stępień, szef i właściciel Studio Mentals, czyli tak naprawdę online’owej szkoły językowej języka angielskiego, chociaż pan również uczy się z kolei języka francuskiego, będąc od niedawna mieszkańcem Prowansji. O tym też porozmawiamy, dlatego że prowadzi pan dosyć ciekawą interakcję z lokalnymi mieszkańcami na lokalnym rynku, mnie to bardzo fascynuje, ale zanim dojdziemy do tej Prowansji, to proszę powiedzieć, jak wygląda z pańskiego punktu widzenia możliwość wykorzystywania nauki online języka u kogoś, kto dopiero zaczyna uczyć się języka. Czy można już w tej chwili całkowicie zrezygnować z poszukiwania lektorów języka angielskiego, z próby uczenia się w klasie i przejść całkowicie na uczenie się języka online?
[JS] Panie Karolu – po pierwsze: dziękuję za zaproszenie, to jest wielka przyjemność dla mnie. Rzadko się zdarza, żeby ktoś do mnie wystąpił z takim zapytaniem, jeszcze raz powiem, że to bardzo miłe dla mnie, że wyłowił mnie pan gdzieś tam z odmętów sieci. Natomiast odpowiadając na pana pytanie, czy jest możliwa nauka języka obcego stuprocentowo przez Internet. Pytanie, czy kiedykolwiek nie była? Czy to jest rzecz, która została udostępniona teraz dzięki temu, że mamy sprzęt, że mamy soft odpowiedni… Powiem tak: moje doświadczenie jest trochę inne niż doświadczenie zwykłych nauczycieli szkolnych, powiedzmy, więc nie wiem, jak to wygląda być może w pracy grupowej, tak jak to zwykle ma miejsce na zajęciach językowych, natomiast moje zajęcia są do tej pory indywidualne. Rzadko zdarza mi się mieć więcej niż jedną osobę na zajęciach, ale to też wychodzi. Myślę, że wychodziłoby także w grupach kilkuosobowych, ale wydaje mi się, że od samej strony tego, czy jest możliwe nauczenie się języka – oczywiście, że jest. Oczywiście, to jest bardzo dobre pytanie, czym się różni nauka taka, że tak powiem, kiedy możemy siebie powąchać nawzajem, bo tu jest trudno nawet znaleźć słowo odpowiednie, żeby oddzielić kontakt przez, powiedzmy, jakiś komunikator typu Zoom czy Skype, a kontakt taki, który mamy, że tak powiem, fizycznie, bo tu też jesteśmy na żywo, tu też jesteśmy twarzą w twarz, tylko dzieli nas ekran. Starałem się kiedyś to opisać, znaleźć, gdzie leży ta różnica. To bardzo niewielkie niuanse, które nie wiadomo do końca, czy sprawiają komukolwiek różnicę.
[KP] Może ona jest po prostu kulturowa ze względu na to, że jesteśmy przyzwyczajeni, że ten pierwszy kontakt z językiem obcym ma miejsce w przedszkolu teraz coraz częściej, czasem w pierwszych klasach szkoły podstawowej. Wtedy jesteśmy z naszymi koleżankami, kolegami, w jakimś otoczeniu bardzo nam znajomym, i jest to jedna z lekcji, którą mamy w trakcie tych zajęć, które prowadzimy, czyli jakby wchodzimy w ten rytm szkolny. Nauka języka angielskiego czy jakiegokolwiek innego obcego w pewnym sensie nie różni się od nauki innych przedmiotów, z którymi mamy do czynienia. I to jest dopiero to doświadczenie, z którym po jakimś czasie każdy z nas dochodzi do takiego samodzielnego wniosku: „ja potrzebuję czegoś jeszcze, żeby rzeczywiście dobrze opanować ten język”. W moim przypadku na przykład i w przypadku wielu moich znajomych tym czymś były książki sprowadzane z Zachodu, takie były czasy. Na przykład science-fiction, które nie ukazywało się w języku polskim, bądź tak zwane gry fabularne. Jeżeli chcieliśmy prowadzić te gry na żywo, między sobą, to musieliśmy ściągać podręczniki do gry właśnie z Zachodu, no i nie było wersji polskiej, więc człowiek czytał to i na bieżąco się tego wszystkiego uczył, no i prowadził tę grę. To była nasza potrzeba. Bardzo wiele innych osób miało oczywiście inne potrzeby, które się starało realizować w czasie, i mam takie osobiste przekonanie, że każdy z nas dojrzewa w innym momencie swojego życia do tego, że ten język jest mu rzeczywiście potrzebny – to po pierwsze. A po drugie: jak ma się go uczyć w sposób najbardziej efektywny. Ja tu zaskoczyłem chyba w wieku siedemnastu lat, ciekaw jestem na przykład, kiedy do pana to dotarło, że ten język jest panu rzeczywiście potrzebny i jak pańskie doświadczenie wyglądało.
[JS] Pyta pan o mój angielski, tak?
[KP] Tak, kiedy to na pana spadło, że to jest ten język, którego pan się koniecznie musi nauczyć i jak się pan uczy najefektywniej?
[JS] W moim przypadku sytuacja jest dosyć prozaiczna, ponieważ ten język zaczął mi dobrze wchodzić do głowy. Ja zacząłem dosyć późno naukę, w wieku czternastu lat, jak poszedłem do liceum, więc jest to relatywnie późno jak na dzisiejsze standardy i w ogóle. Natomiast po czterech latach byłem w stanie dostać się na uniwersytet, dobry uniwersytet i potem, że tak powiek, ten język nigdy nie był dla mnie jakimś wyzwaniem, problemem. Bardzo łatwo zaczął wchodzić, to jest kwestia być może nauczycieli, być może kwestia też tego, że kiedy w liceum decydowały się losy… do jakiej grupy ja będę chodził, czy do grupy z angielskim, czy do grupy z francuskim. Ja pisałem test tak zwany wstępny bez żadnej znajomości angielskiego, ja angielski znałem tyle, co „I love you”. Natomiast jakimś cudem udało mi się tam chyba dostać jakiś jeden punkt, który był wystarczający do tego, żeby być w grupie z angielskim. I potem być może z takim poczuciem, że ja jestem w tyle, jakoś się mobilizowałem bardziej, ale tak jak powiedziałem: wszystko się działo naturalnie.
[KP] Co dla pana było takim… Teraz to modne słowo, co prawda ze świata polityki, ale użyjmy go: gamechangerem, to znaczy uznał pan, Jędrzej Stępień, że „rzeczywiście umiem mówić po angielsku, znam język angielski”? Kiedy był ten moment, że nastąpił ten switch w głowie „jestem tu”?
[JS] Dobre pytanie. Ja nie odnotowałem czegoś takiego u siebie. Myślę, że na pewno kontakt z innymi ludźmi, z obcokrajowcami. To daje człowiekowi na pewno takie poczucie, że „hej, to, co ja produkuję, te dźwięki, które się wydobywają z moich ust, znajdują jakieś zrozumienie po drugiej stronie”. To jest fantastyczne uczucie, jedno z piękniejszych uczuć, jakich można doświadczyć w życiu.
[KP] Pan mówił, że ja pana wyłowiłem i pan mi był wdzięczny, ale tak naprawdę pan publikuje w sieci, może nie jakoś bardzo dużo, ale artykuł, który mnie zainteresował, ja znalazłem na medium, i on dotyczył sztuki konwersacji, czyli między innymi tego, czym pan się zajmuje w tej chwili zawodowo. Ja wyrosłem gdzieś tam w tym pokoleniu, w takim przeświadczeniu, że najlepiej tę sztukę konwersacji uprawiać z native speakerem. Czy to rzeczywiście tak jest, czy to w tej chwili jest jakieś takie błędne przekonanie, które wynieśliśmy z trochę dawniejszych czasów, kiedy zachwyciliśmy się tym, że nagle native speakerzy w Polsce stali się osiągalni w zasadzie bez problemu?
[JS] Tak, to jest błędne przekonanie, chociaż można różnie do tego podchodzić. W tej chwili ta debata sięga nowych zupełnie poziomów w świecie, w mojej branży, wśród nauczycieli na całym świecie. To jest bardzo ciekawa rzecz, psychologicznie także, ponieważ tam jest dużo kompleksów, dużo zakompleksienia, czy ta faworyzacja native speakerów… Powiem panu jedną taką rzecz ciekawą: uczniowie w Arabii Saudyjskiej na przykład nie chcą się uczyć z Filipińczykami jako nauczycielami, nie chcą mieć nauczyciela Filipińczyka albo Hindusa, którzy są pod wieloma względami native speakerami, szczególnie na Filipinach. Hindusi także mówią językiem angielskim od urodzenia, natomiast oni nie chcą mieć tego nauczyciela, ponieważ oni chcą mieć nauczyciela, który jest biały, który ma akcent królowej albo ewentualnie ze Stanów, i wtedy jest symbolem pewnego świata. Generalnie jest człowiekiem Zachodu. I to pokazuje, jak bardzo niektóre nasze wybory czy preferencje, one są wynikiem tego, że się czujemy zakompleksieni, nie uznajemy na przykład człowieka, który jest z RPA, czy z innych krajów, gdzie angielski jest pierwszym językiem. Nie uznajemy tych ludzi za native speakerów. To jest ciekawa rzecz, że im bardziej człowiek jest… Nie wiem, czy możemy mówić o całych narodach, ale najbardziej zakompleksione narody chcą mieć native’a, nawet jeżeli ten native jest człowiekiem, który nie jest przygotowany do takiej pracy, tak że… Jedyna rzecz, którą on posiada, to język, którym mówi od urodzenia, a nie wie za bardzo, co tam się w nim dzieje ani nie zna także lokalnych uwarunkowań, skąd się biorą błędy określone, jakieś kalki językowe albo…
[KP] To chciałem powiedzieć, bo to wbrew pozorom może być też otwierające przeżycie. Ja miałem przyjemność spotkać swego czasu, jeszcze w moim rodzinnym Białymstoku native speakera z samej Kalifornii. To był człowiek, który pracował dla ONZ-u i tam losy zawodowe rzuciły go w pewnym momencie do Białegostoku. Spotkałem go kompletnym przypadkiem, kiedy jeszcze musiał się dopytywać mocno na drodze o jakieś tam wskazówki i jeszcze nie każdy w Polsce mówił po angielsku. I tak się zadzierzgnęła nasza znajomość, no w tej chwili miałby zupełnie oczywiście inną sytuację, bo w tej chwili w Polsce spotkanie człowieka, który mówi po angielsku, jest bardzo proste. To było wieki temu. Spotkaliśmy się potem wielokrotnie, czasami też na piwie, i ja to traktowałem właśnie jako taką konwersację trochę przyjacielską, a trochę, żeby się pouczyć od kogoś, kto mówi z kalifornijskim akcentem, to teraz ważne, z Wirginii byłby lepszy, ale niestety nie było pod ręką. W każdym razie to, co mnie w tym doświadczeniu uwiodło, to było to, że Patrick, tak miał na imię ten mój gość, w pewnym momencie popełnił błąd. Mówiąc. Gramatyczny. I nawet ja, ucząc się gdzieś tam tego języka obcego, wyłapałem, że on popełnił błąd. Co ciekawe, on też usłyszał, że powiedział coś nie tak, poprawił się, poprawił się jeszcze gorzej, nadal nie potrafił wybrnąć z tej sytuacji i w końcu powiedział coś takiego: ah, never mind. I poszedł dalej. I pomyślałem sobie – ja mówię o tym dlatego, że to był dla mnie gamechanger – oto mam native speakera, człowieka, który wyrósł w tym języku, uczył się tego języka od samego początku, mówi się z nim oczywiście fantastycznie, jest osobą bardzo dobrze wykształconą, ale nawet on może popełnić czasem błąd. I on kompletnie ma to gdzieś.
[JS] Tak, przecież jesteśmy tylko ludźmi…
[KP] Nam też zdarza się powiedzieć coś, przepraszam za wyrażenie, „po polskiemu”, zwłaszcza w takim konwersacyjnym trybie. Nie robimy z tego wielkiego „halo”, prawda? To mnie otworzyło na takie doświadczenie: OK, po pierwsze native speaker, tak jak pan mówi, wcale nie musi być zawsze bezbłędnym i najlepszym nauczycielem, a po drugie – jeżeli im wolno, to nam tym bardziej wolno, i w związku z tym najważniejsze, co jest w takim doświadczeniu, wydaje mi się teraz, po latach, jak długo operuję tym językiem, jest po prostu to, żeby mówić. Nic chyba bardziej nie denerwuje native speakera jak gość, który się zawiesza w pewnym momencie. Nie, zapomniałeś jakieś słowo, to po prostu spróbuj to opowiedzieć…
[JS] Ja bym nawet, panie Karolu, powiedział więcej: żeby się komunikować. Nie tyle, żeby mówić, bo tutaj taka fetyszyzacja płynności czy ilości produktów, że tak powiem, to też jest fetysz. To też jest jakiegoś rodzaju stereotyp. Ważne jest to, żeby się komunikować, czy panowie wówczas się dogadali, kiedy Patrick popełnił błąd, pewnie tak? To jest najważniejsze, żeby nie traktować języka jako zbioru reguł gramatycznych, składniowych, sposobu, żeby świecić jakimiś pięknymi frazami. W języku chodzi o komunikację, a komunikacja to jest… Jeżeli człowiek zdaje sobie z tego sprawę… To nie jest oczywiste niestety, bo szkoła jednak podchodzi do języka jako do przedmiotu, pewnej wiedzy, która ma reguły, która ma pewną składnię. I teraz, jeżeli język traktuje się jako narzędzie do komunikacji, to optyka się zupełnie zmienia, tak dużo presji tutaj jest zdjętych na wejściu z barków.
[KP] Jest taka scena, której tu w podcaście nie wykorzystamy z powodu praw autorskich, ale jest to znakomita scena z filmu „Stowarzyszenie umarłych poetów”, który na pewno pan zna, kiedy John Keating mówi do swoich uczniów: „język został wynaleziony w pewnym celu – jakim?”. No i wtedy chyba miss Anderson mówi: „to communicate?”. „No, to woo women”, odpowiada John Keating. Bardzo mi się ta definicja podoba, ponieważ gdzieś tam w moje definicji na przykład uznaję, że ktoś potrafi mówić w języku obcym – dowolnym, czy to angielskim, rosyjskim, niemieckim, jakimkolwiek – w trzech instancjach. Po pierwsze, kiedy potrafi się sensownie posługiwać idiomami w tym języku, po drugie, kiedy rozumie poezję w tym języku i po trzecie, kiedy potrafi uwieść kobietę, której nie zależy tylko na tym, żeby się spotkać z jakąś przystojną twarzą, ale której zależy na tym, żeby jednak pokonwersować trochę z tym mężczyzną. Czyli: ja byłbym tutaj bardzo po stronie Keatinga…
[JS] Ja to sprowadzę do tego, żeby po prostu gadać, gadać i gadać do rzeczy po prostu. Gadać do rzeczy, to jest wyzwanie. Natomiast proszę zwrócić uwagę, że żeby powiedzieć coś sensownego, trzeba znacznie więcej niż tylko same słówka.
[KP] No właśnie.
[JS] Trzeba mieć wyobraźnię. Do tego trzeba mieć wyobraźnię, trzeba mieć intelekt, trzeba uruchomić wiele, wiele rzeczy pozajęzykowych. Niektórzy biorą za pewnik, że ja wiem, co chcę powiedzieć, ale to nie jest wcale takie pewne.
[KP] No właśnie, bo nawet w języku polskim mamy takie sytuacje. My znamy się z Twittera na przykład, i to jest takie medium, w którym przekazuje się czy mówi się tylko do jednego zmysłu. Czyli: ktoś przeczyta to, co napisaliśmy, i albo zrozumie to tak, jak chcemy, albo zrozumie to zupełnie opacznie. Z tego się bierze wiele nieporozumień w Internecie, ale też w ogóle w komunikacji międzyludzkiej. Jeżeli dokładamy do tego…
[JS] To jest niezależne od języka.
[KP] Tak, właśnie o tym chciałem powiedzieć. Że jeżeli dołożymy do tego jeszcze warstwę obcego języka dla nas, to nagle może się okazać, że na przykład niewinny żart w pewnym kontekście, który po polsku w ogóle nie brzmiałby źle, po angielsku wywoła maleńką katastrofę, na przykład towarzyską. Bardzo ważne jest to, żeby – tak jak pan mówi – komunikować się w sposób absolutnie zrozumiały, co niektórzy sprowadzają – i być może jest to mądre podejście – do tego, żeby mówić w sposób prosty. Żeby nie komplikować za bardzo. Żeby nie dodawać tam kwiatków tylko dlatego, że w jakiejś książce przeczytałem jakiś fajny idiom, to go teraz będę używał. Na przykład powiem, że shit hit the fun, to jest idiom, który ja bardzo lubię, ale może po pierwsze: nie wszyscy go lubią, może nie wszystkim podoba się użycie słowa shit w jakichś kontekstach, a poza tym może nie wszyscy ten zwrot w ogóle znają. I w pewnych kontekstach, zwłaszcza firmowych, jakichś takich spotkań w szerszym gronie, międzykulturowych, może się to okazać pewnym problemem. Jak pan podchodzi do swoich kursantów, jeśli tak można to ująć? Czy to są konwersacje na jakiś zadany temat, czy to jest przygotowanie do rozmowy o biznesie… Jak klienci wybierają tę tematykę zajęć z panem?
[JS] Nikt jej nie wybiera przede wszystkim. Ja muszę przyznać, że moje podejście jest może jakieś takie autorytarne: to ja zadaję pytania. I druga strona musi się siłą rzeczy na to zgodzić. Natomiast pytania… one są dobierane pod kątem tego, kto jest naprzeciwko mnie. Na pewno. Jest coś takiego, w każdym tygodniu jest pytanie tygodnia, które zadaję wszystkim z góry na dół, natomiast reszta pytań, reszta tak zwanych rund, które są u mnie, runda pierwsza, runda druga, runda trzecia, najczęściej są cztery… Natomiast te dalsze pytania są często sprofilowane. Zależy to od tego, kto kim jest, ile wiem o jakiejś osobie, ale oczywiście ja nigdy nie zadaję pytań osobistych, w związku z czym to, co wiem na czyjś temat, to jest to, co gdzieś udało się między wierszami wydobyć, kto coś gdzieś tam ujawnia. Siłą rzeczy, jeżeli spotykamy się już któryś raz, wiemy o sobie mniej więcej coś. Ale generalnie dla mnie moi kursanci czy uczniowie czy partnerzy rozmowy to są przede wszystkim umysły. To jest pewien umysł, który siedzi naprzeciwko mnie i który musi oświetlić pewnego rodzaju rzecz, jakieś koncepty, musi odpowiedzieć na pytanie na przykład, czym się różni osoba nieśmiała od tchórza. To są takie rzeczy, gdzie każdy umysł jest inny, każdy inaczej to doświetla, każdy inaczej na to spogląda, to są fenomenalne odkrycia czasami na tych zajęciach.
[KP] Jaki jest w tym układzie cel pańskich zajęć? No bo jeżeli idziemy na zajęcia z języka angielskiego, czy zewnętrzne, czy w naszej szkole, w jakimś określonym trybie, no to na koniec tych zajęć mamy znać gramatykę, czasy, jakieś tam inne historie… To jest wszystko dosyć dokładnie opisane i wiemy, od czego zależy ocena, którą nam wystawi prowadzący kurs bądź nauczyciel. A jak to wygląda w pańskim przypadku? Jakich efektów szukacie?
[JS] Żadnych. To znaczy: to ma być dobra zabawa. Dobra zabawa w sensie: mądra, niezmarnowany czas, edukacja jakakolwiek językowa ma wchodzić tylnymi drzwiami. Ja nie mam tutaj żadnego programu nauczania, żadnego Sylabusa, że dzisiaj realizujemy to, a jutro tamto. Każde spotkanie, można powiedzieć, jest osobną całością. I nawet można je kupować osobno. Natomiast nadrzędnym celem tutaj jest to, żeby się dobrze bawić, żeby miło spędzić czas. Myślę, że ta satysfakcja, która płynie z rozmowy, z konwersacji, to jest jedna z większych przyjemności w życiu. Nie chcę tutaj porównywać z innymi przyjemnostkami, mniejszymi, większymi, ale konwersacja, jeżeli jest dobra, to jest to towar deficytowy i rzecz, która może człowieka bawić w każdym wieku.
[KP] Żartobliwie rozmawialiśmy o tym, co to znaczy, że człowiek zna język obcy. Ja panu podałem kilka przykładów, pan mnie sprowadził na ziemię, mówiąc, że to bardziej chodzi o taką praktyczną komunikację. A jak na przykład jest z tłumaczeniem ad hoc? To, co według mnie bardzo często się przydaje w sytuacjach towarzyskich, kiedy jesteśmy w multikulturowym kręgu i wszyscy posługujemy się językiem angielskim, to jest umiejętność opowiedzenia jakiegoś żartu i czasami coś nam przychodzi do głowy i my znamy ten żart w oryginale, w sensie: w języku polskim. I nagle musimy go opowiedzieć w języku angielskim i jeszcze spowodować, żeby się ludzie zaśmiali. Ja mam taki jeden, nie będę go tu oczywiście państwu prezentował, natomiast chodzi mi o to, że… wydaje mi się, że taki moment, w którym się czujemy naturalnie, przechodząc z jednego języka na drugi, to jest ten moment, w którym możemy się poczuć w miarę swobodnie w takiej sytuacji. Czy to jest też pańska definicja swobodnego posługiwania się językiem?
[JS] Tak, myślę, że tak, ten moment gdzieś tam jest. Natomiast nie da się ukryć, że jakiegoś rodzaju wpadki, jakiegoś rodzaju sytuacje, kiedy coś się nie udało, to normalna rzecz w procesie akwizycji języka. Czasami tak jest, na początku szczególnie, kiedy zawsze jest za późno. Człowiek chce wziąć udział w tej rozmowie, ale ona już odjeżdża, bo zanim człowiek sobie to poukłada w głowie, ona już odjeżdża. No, tak jest niestety. Ale to trzeba zaakceptować i się uśmiechnąć. Język ma to do siebie, że uczy też pokory, uczy też wielu takich spraw, żeby zaakceptować siebie, swoje niedoskonałości, siebie samego. Język tego uczy.
[KP] A jak pan reaguje na przykład, jak ktoś panu mówi, że świetnie pan mówi po angielsku?
[JS] Nie wiem, szczerze powiem. Ja nigdy nie twierdzę, że świetnie mówię po angielsku, ale jeżeli ktoś tam mówi, no to super. To jest bardzo częsty komplement, ale…
[KP] Nawiązuję do tego ze względu na to, że kiedy ja pierwszy raz pojechałem do Londynu na początku lat dziewięćdziesiątych i potem w latach dziewięćdziesiątych tam bywałem, to ja bardzo często byłem brany za Rosjanina. Ze względu na akcent, jakim się posługiwałem i może ze względu na to, że na początku lat dziewięćdziesiątych wcale tam Polaków tak dużo jeszcze nie było. Myślę, że teraz częściej byłbym brany jednak za Polaka. Natomiast słychać było oczywiście obcy akcent no i tamci, moi angielscy interlokutorzy próbowali oczywiście natychmiast podstawić jakąś nację. Mówię o tym, że to może być ograniczenie w niektórych sytuacjach, bo na przykład w sytuacjach zawodowych miałem taką ciekawą rozmowę z jednym z moich amerykańskich kolegów w firmie, w której kiedyś pracowałem. On do mnie mówi: „świetnie mówisz po angielsku” w pewnym momencie. Ja mówię do niego: „ale Amerykaninowi byś tego nie powiedział, prawda?”. I on się wtedy zawiesił i chyba zrozumiał, że chyba popełnił jakąś gafę, może trochę go zakłopotałem, trochę niechcący tak do końca, ale w sumie to jest irytujące. Bo my uczymy się czasami przez bardzo wiele lat tego języka, stajemy na głowie, żeby go opanować, a na koniec dnia ciągle jesteśmy mówcami w języku obcym tej drugiej kategorii, to znaczy tymi przyjezdnymi, którzy się nauczyli…
[JS] To jest w głowie. Trzeba uważać, bo języki obce atakują także tożsamość, żeby nie zgubić swojej tożsamości. Wiele osób ma ochotę pozbyć się swej tożsamości, pozbyć się swojego akcentu, pozbyć się swoich korzeni, swojej przeszłości, być zupełnie kimś nowym, a najlepiej nieodróżniającym się od kraju, gdzie język jest używany docelowo. Myślę, że to jest niebezpieczna rzecz, trzeba sobie zawsze zdawać sprawę z tego, kim się jest, skąd się pochodzi, i ten akcent… On tutaj… To nie jest jakaś druga kategoria, trzecia kategoria człowieka, to jest chyba jakieś rozumowanie moim zdaniem pokrętne i nie wiem, skąd się ono bierze. Natomiast moim zdaniem świadomość tego, że ja jestem Polakiem… Ja nie mam z tym problemu, nawet, powiedziałbym, cieszę się z tego, więc… Moim zdaniem trzeba uważać w nauce języków obcych, żeby nie dać się… Język jest ekspansywny bardzo. On będzie się starał też tożsamość zmienić, ale przy odpowiednim podejściu do tego jako narzędzia do komunikacji… Ja nie mam problemu z tym, że ktoś komentuje mój język, przecież jestem Polakiem, no i super, dzięki, że się cieszysz. Jakby ktoś mówił po polsku, jakby Amerykanin mówił ze mną po polsku, to myślę, że pierwsze, co bym zrobił, tobym go pochwalił za język.
[KP] Jasne. Mówiłem o tym, że nawiążemy jeszcze do miejsca, w którym pan jest. Pan się przeniósł do Prowansji kilka lat temu. Poniekąd można by powiedzieć, że wyprzedził pan pandemiczny styl pracy, bo pan pracuje online już od ładnych kilku lat. Jak pan z tej perspektywy kilkuletniej i zwłaszcza w tym ostatnim, parumiesięcznym okresie, ocenia i ten ruch z jednej strony, i z drugiej strony samą podatność zmigrowania części zajęć, części zawodów to tego tak zwanego home office czy właśnie pracy zdalnej? Jak pan to ocenia?
[JS] Tak, ja też sobie zdałem sprawę teraz, podczas tej pandemii, że rzeczywiście wybrałem jakąś taką drogę zupełnie… oczywiście nie z myślą o tym, nikt nie myślał o epidemii, ale nagle się okazało, że jestem na czele, że tak powiem, fali. Nagle się okazało, że coś, co dla mnie było jakąś degradacją… Zamykając swoją szkołę, swoje studio językowe na Mariensztacie w Warszawie i wyprowadzając się do tego świata online, miałem poczucie takiej degradacji. Ja zawsze byłem przeciwnikiem zajęć online, zawsze uważałem, że ten kontakt fizyczny, to wspólne napicie się herbaty i tak dalej jest istotne, więc dla mnie to było jakieś zejście ligę niżej. Nagle się okazało, że jestem teraz supernowoczesny, jestem forpocztą i na czele, natomiast cieszę się z tego. Ten wybór rzeczywiście się okazał dobry, zajęcia online umożliwiły mi nie tylko spotykanie się z ludźmi z Warszawy, z ludźmi z Polski, ze świata. To jest piękna rzecz. To, co robi Internet, to jest fenomenalna rzecz, ale to jakiś taki przełom musi być w głowie. Miałem wiele wątpliwości po drodze, jeszcze nawet jak zaczynałem te swoje zajęcia online, miałem wiele wątpliwości, to nie zawsze wyglądało fajnie, teraz to już się kręci, ja zyskuję też pewną popularność i, rzecz jasna, nikogo już nie dziwi, zajęcia przez Internet nikogo nie dziwią.
[KP] No to jeszcze sekunda o tej Prowansji tak już na zakończenie, bo myślę, że to taki region bardzo wielu osobom bliski choćby z tego punktu widzenia, że pewnie Prowansja, Toskania, Szkocja i jeszcze parę miejsc na mapie Europy są takie, o których każdy Polak marzy bądź wielu Polaków marzy, żeby je odwiedzić, a pan tam jest na co dzień, pan pracuje. I mówiłem na początku naszej rozmowy, że wspomnę o takim ciekawym eksperymencie, który pan prowadził przed pandemią znowu, bo takie były możliwości: pan wychodził na lokalny rynek, który się tam odbywa raz w tygodniu, stawiał pan tablicę z jakimś zaczepnym sformułowaniem i próbował pan konwersować z tak zwanymi localsami. To chciałem zapytać, jak pan po tych paru latach w tej chwili tam funkcjonuje, jak to w ogóle jest być Polakiem, no nie w Marsylii, nie w jakimś dużym mieście, a jednak w mniejszej miejscowości? Jak to wygląda na co dzień, jak wygląda ta pańska interakcja z lokalną społecznością?
[JS] Ja w sumie od początku, od samego przyjazdu tutaj z Warszawy, nie chowałem się. Byłem bardzo otwarty, mimo że moja znajomość francuskiego była zerowa. Jeszcze przed przyjazdem, wiedząc, że wyjeżdżamy, zacząłem się uczyć, ale nie udało mi się na żaden kurs zapisać. Robiłem to sam. I od początku byłem otwarty tutaj, począwszy od tego, choćby od tej tablicy, to, co robiłem w zeszłe lato, bo to był taki projekt konwersacji na targu… To była jedna rzecz, ja to robiłem wcześniej, że tę tablicę wystawiałem gdziekolwiek w centrum miasta, siedziałem na ławce. Bardzo odważny ruch, który… myślę, że nie każdego na pewno stać na coś takiego, to nie jest żadna metoda do kopiowania, ale to było istotne, żeby pokazać… Bo to, co ja robiłem z tą tablicą i na tych pytaniach, bo to nie była żadna prawda, tylko po prostu pytanie, na przykład czy cukier jest przyprawą. I ludzie przechodzący – wiadomo, niektórzy podejmują interakcję, niektórzy omijają, ale nikt obojętnie nie przechodzi, zawsze każdemu to… Mój cel zawsze był: zostawić coś w głowie ludziom, niech się ludzie pozastanawiają trochę, niech ta rzeczywistość nie będzie taka brana za pewnik. Ponieważ są takie rzeczy, które nawet w twoim języku ojczystym są brane za pewnik, ale wcale takie nie są. Czym jest przyprawa tak naprawdę, czy cukier jest przyprawą? To jest trudne pytanie. Dlaczego w supermarkecie cukier jest daleko od innych przypraw, gdzieś tam koło mąki i innych rzeczy? Ciekawe rzeczy. I tutaj moim celem była akwizycja języka, czyli zdobywanie tego prawdziwego języka od ludzi, wyciąganie go. Interakcje w sklepie typu „poproszę to i tamto” albo „dzień dobry”, „do widzenia”, to jest bardzo krótka, mała rzecz. A taka głębsza rozmowa, jakaś wymiana zdań, bardzo się wiele z tego nauczyłem, ale też dało mi to taką pewność siebie. Natomiast opowiadając o samej Prowansji, o życiu tutaj: ono jest oczywiście bardzo przyjemne ze względu na to, że jest tutaj południowe słońce, że widoki są rzeczywiście zapierające dech. Kiedyś były, teraz już się opatrzyły, teraz to już jest normalna rzecz, jadę samochodem i tyle, i obserwuję sobie, ale tak, to jest dobre życie. To jest bardzo dobre życie pod wieloma względami. Ale nie chciałbym porównywać „lepsze – gorsze od życia w Polsce”. Myślę, że gdybym na Roztoczu wylądował dzisiaj, tobym też tam się odnalazł bardzo dobrze.
[KP] No, mówiąc szczerze, w pracy zdalnej chyba najistotniejsze jest to, że można rzeczywiście pracować wszędzie tam, gdzie tylko warunki techniczne pozwalają. Jeżeli ktoś lubi mieć szumiące morze za plecami, to może pracować tam. Jeżeli ktoś siedzi na Mazurach, to może siedzieć na Mazurach. Oczywiście pamiętajmy, że nie każdemu niestety ta praca zdalna jest dana, bo nie w każdej pracy możemy ja podjąć. Bardzo panu dziękuję za rozmowę, dziękuję za tę możliwość spotkania face to face. Gościem „Zwykłych historii” był Jędrzej Stępień, właściciel Studia Mentals, tym razem studia online’owego, jak słyszeliśmy tylko. Powodzenia, dziękuję bardzo.
[JS] Bardzo dziękuję, panie Karolu i pięknego dnia życzę.